Obrazek wyróżniający fot. zbiory własne
Takiego wywiadu jeszcze nie było. Katarzyna Turzańska jest lekarzem anestezjologiem, ratownikiem TOPR oraz pracuje w Lotniczym Pogotowiu Ratunkowym.
Dokąd doprowadziła panią ambicja?
Do Syfonu Kociego. To chyba pierwsza i główna myśl. Chociaż prawda jest taka, że zanurkować w Syfonie Kocim jaskini Kasprowej Niżnej, chciałam od momentu, gdy się o nim dowiedziałam. Początkowo sądziłam, że plan jest stosunkowo łatwo wykonalny. Jednak później okazało się, że mogą pojawiać się przeciwności losu, a już sama logistyka jest skomplikowana. Nurkowanie w Tatrach nigdy nie było łatwe, właśnie ze względów logistycznych, czyli odległości jaskiń, kwestii przetransportowania sprzętu nurkowego przez całą suchą część jaskini, a później nurkowanie w wodzie o temperaturze 4 stopni Celsjusza. W razie awarii takiej jak przedarcie suchego skafandra, trzeba mieć na uwadze to, że zalewa nas woda o takiej właśnie temperaturze. Nie jestem osobą, która ma żyłkę eksploratorską, aczkolwiek jest to niesamowite, jeśli wiem, że jestem w jakimś miejscu, gdzie nigdy przede mną nikogo nie było. Natomiast ja osobiście chciałam zanurkować w tym Syfonie ze względu… na nazwę. W szkole średniej miałam ksywę „Kot”. Do teraz sporo osób zna mnie właśnie jako „Kota”. Dlatego też, Koci Syfon tak bardzo pobudzał moją wyobraźnię. Kwestia, że nikt w nim przed nami nie nurkował, tym bardziej była zachęcająca do działania. Na pewno gdyby nie mój partner nurkowy Paweł Poręba, a także wiele, wiele osób, które nam pomagały, motywowały, nieraz przeszkadzały i wątpiły – to te nurkowania by się nie odbyły. W latach 2013-2016 udało nam się zanurkować w Syfonie Kocim na głębokość 50m, wspiąć się w Kominie Wyjściowym i odkryć, że donikąd on nie prowadzi oraz zrobić rozeznanie jak może wyglądać dalsza eksploracja w tym miejscu. Dziś wiem, że właśnie ambicja, upartość i powolne, acz wytrwałe dążenie do celu pozwoliło nam to wszystko osiągnąć. Eksploracja jest możliwa tylko zimą. Jedynie, gdy warunki pozwalają. Nie może być zbyt ciepło, gdyż wtedy dotarcie do początku syfonów jest niemożliwe. Przy organizacji wyjścia, ważne było zaplanowanie pomocy osób z zewnątrz i połączenie tego z pracą zawodową. Nieraz zdarzało się tak, że po pracy szliśmy na akcję na całą noc i wracaliśmy około 5 rano. W takich sytuacjach kładłam się na 1,5 godziny i budziłam się by pójść ponownie do pracy.
Czy inne rzeczy, które robiłam w życiu wymagały ambicji? Nie wiem. Może tak. Jednak z mojej perspektywy tak tego nie odbieram. Jeśli chcę coś osiągnąć, najpierw analizuję, czy to ma sens, czy na pewno tego chcę. Jeśli tak jest, to sprawdzam jakie mam możliwości i… robię to. Jeśli coś zależy tylko od nas, wystarczy realna ocena sytuacji a potem samozaparcie i konsekwentne działanie. Wydaje mi się, że niepowodzenia często wynikają z tego, że podejmujemy się zadań, których nie przemyśleliśmy. Potem wcale nie chcemy tego robić i wtedy już nie ma to sensu – silić się na coś, co jedynie wydawało nam się ciekawe.

Jest z siebie pani dumna, jako lekarz?
Tak. I nie chodzi mi o to, że staram się dalej uczyć i rozwijać robiąc studia podyplomowe, czy kolejną specjalizację. Wydaje mi się, że każdy lekarz powinien się rozwijać tak, jak uważa to za słuszną drogę. Na pewno jest mnóstwo koleżanek i kolegów, którzy są bardziej zaangażowani w swoją pracę, mają większą wiedzę, umiejętności, doświadczenie. Ja jednak jestem dumna z tego, że póki co udaje mi się unikać syndromu wypalenia zawodowego. Staram się każdego traktować równo. Wiem, że czasem pijany mężczyzna z rozbitą głową pojawiający się w SOR po raz kolejny i zajmujący czas, przeszkadzający pacjentom, i personelowi, może sprawić, że nie jesteśmy zbyt empatycznie do niego nastawieni. Niemniej jednak staram się zawsze być kulturalna, pomocna i każdego traktować tak, jak chciałabym żeby potraktowano moich bliskich w takich sytuacjach. Czasami możemy zrobić minimum. I nikt słowa złego nam nie powie. Jednak zawsze mnie cieszy, jeśli uda mi się zrobić „coś więcej” dla pacjenta, zupełnie bez powodu.

Co daje pani satysfakcję w pracy? Zarówno w szpitalu, w LPR i w TOPR.
Człowiek. To, że mogłam mu pomóc. Obojętne w jaki sposób. Nadal mnie to „jara”. Jako anestezjolog cieszę się, że mogę usunąć ból – czasem bardzo spektakularnie. Jako intensywista cieszę się, gdy po tygodniach braku szans, udaje się i pacjenta wyciągamy ze szponów śmierci, czy wegetacji. Jako lekarz LPR cieszę się, gdy dzięki szybkości śmigłowca możemy coś zrobić szybciej. Dużą satysfakcją jest współpraca z rewelacyjną załogą HEMS – ratownikiem medycznym oraz pilotem – porozumiewanie się bez słów. Dodatkowo czasami współpracujemy z GOPR Bieszczady. Ci ratownicy to także profesjonaliści w działaniu i bardzo sympatyczni ludzie prywatnie. W TOPR cieszy mnie głównie działanie w górach, cokolwiek by to nie było. Cieszy mnie, że jesteśmy w stanie dotrzeć z pomocą w góry. Widać rozwój ratownictwa górskiego, korzystanie z nowych osiągnięć techniki. Mimo, że działam w TOPR od niedawna, już na moich oczach dokonują się zmiany i prawdopodobnie za kilka lat ratownictwo będzie wyglądać jeszcze inaczej.
Pracuje pani jako lekarz w Lotniczym Pogotowiu Ratunkowym. Jak wygląda ta praca i jaka jest jej specyfika?
Może się wydawać, że jesteśmy taką latającą karetką i poniekąd jest to prawda, ale nie do końca. Trzeba pamiętać, że w pracy w Lotniczym Pogotowiu Ratunkowym ważne są dwa aspekty – medyczny i lotniczy. Dzięki śmigłowcowi jesteśmy w stanie szybko dotrzeć do pacjenta i udzielić mu pomocy, i później szybko go przetransportować do odpowiedniego szpitala. Dzięki temu zyskujemy na czasie, a to w medycynie jest bardzo ważne. Dysponujemy sprzętem medycznym świetnej jakości, a także ekipą medyczną (lekarzem i ratownikem medycznym). To ludzie bardzo dobrze wyszkoleni i umiejący ze sobą współpracowć. Daje to duże możliwości działania, zarówno na miejscu zdarzenia jak i później, podczas transportu. Praca w LPR to jednak nie tylko medycyna. Aspekt lotniczy jest tu niemniej ważny, a nieraz decydujący. To dzięki współpracy pilota oraz ratownika medycznego, który pełni funkcję członka załogi HEMS, możemy dolecieć do wypadku, zadziałać i wrócić. Czasami ze względów pogodowych nie jest to możliwe i tutaj należy bardzo uważnie to określić, i podjąć odpowiednie decyzje, żeby nie skończyło się na tym, że z pacjentem w stanie ciężkim na podkładzie pojawia się konieczność lądowania w polu lub po prostu – nie ma możliwości dotarcia do szpitala docelowego. Nieraz może się okazać, że transport kołowy będzie lepszym wyborem dla pacjenta, gdyż będzie po prostu pewniejszy.

Czy każdy lekarz nadaje się do pracy w LPR? Jakie cechy powinien mieć?
Myślę, że każdy lekarz który chce, powinien mieć taką możliwość. Znałam profesora kardiochirurgii, którego „kręciło” ratownictwo i raz w tygodniu miał dyżur „na karetce”. Oczywiście taki lekarz powinien być świetnie wyszkolony w medycynie ratunkowej i aktualizować swoją wiedzę. Niemniej jednak, póki co, latać może jedynie tak zwany, Lekarz Systemu. To specjalista medycyny ratunkowej lub lekarz specjalizujący się w tej dziedzinie a także: lekarz posiadający specjalizację lub tytuł specjalisty w dziedzinie: anestezjologii i intensywnej terapii, chorób wewnętrznych, chirurgii ogólnej, chirurgii dziecięcej, ortopedii i traumatologii narządu ruchu, ortopedii i traumatologii, lub pediatrii. LPR jako firma daje możliwość takich szkoleń i moim zdaniem to naprawdę dobra rzecz, bo wiedzę i umiejętności należy na bieżąco odświeżać i aktualizować. Drugą kwestią jest to, że lekarz taki nie może się bać latania. Nie powinien mieć choroby lokomocyjnej (latamy tyłem do kierunku lotu). Warto by był przynajmniej minimalnie sprawny fizycznie – czasem trzeba podbiec, przenieść cięższy sprzęt, pacjenta. Rzadko się zdarza, że jesteśmy przy wypadku zupełnie sami, ale jednak i takie sytuacje miały miejsce. Gdy okoliczności tego wymagają, to nawet pilot angażuje się medycznie. Wydaje się, że współpraca jest tu kluczowa i sama muszę się jej uczyć 😉
Co czuje pani, gdy leci na miejsce zdarzenia?
Jeśli lot jest spokojny, to szczerze powiedziawszy, nic szczególnego. Zastanawiam się nad zgłoszeniem – czasem wiemy mniej, czasem więcej. Planuję możliwe działania, zastanawiam się co zrobimy, jeśli coś pójdzie nie tak. Zwykle mam w głowie różne alternatywy. W ratownictwie wszystko może zaskoczyć. Zwykle nie ma tego czasu zbyt wiele, ponieważ lot jest szybki. Potem trzeba znaleźć miejsce zdarzenia i zadbać o to, by bezpiecznie wylądować. Jeśli są problemy z lotem, zastanawiam się czy uda się dolecieć i wtedy wszyscy koncentrujemy się na bezpieczeństwie lotu. Medycznie natomiast na pewno budzą emocje zdarzenia, w których uczestniczy dziecko. Wcześniej w związku z mniejszym doświadczeniem w udzielaniu pomocy dzieciom, bywało, że czułam się niepewnie. Teraz, odkąd mam doświadczenie w pracy z dziećmi w Oddziale Intensywnej Terapii wydawałoby się, że już nie będę odczuwać takich emocji. Niestety jest jeszcze gorzej, a to dlatego, że od dwóch lat jestem mamą. Mimo że nie zmienia to mojego profesjonalnego podejścia i robię co trzeba, to jednak towarzyszą temu zupełnie inne emocje. Jeśli ktoś nie ma własnych dzieci, to ciężko mu to zrozumieć. Zdarza mi się mieć łzy w oczach nawet, gdy muszę wykonać proste szycie u dwulatka 😉 Niemniej jednak od ponad kilkunastu lat uczę się chować emocje i panować nad nimi, jest to niezbędne zarówno w pracy, jak i podczas działań w górach, czy pod wodą w trakcie nurkowania. Wiadomo jednak, że czasem, jak się jest przeładowanym tymi emocjami, to trzeba odreagować i dobrze, jeśli można odreagować przez sport, albo dzięki bliskim osobom.
Jaka atmosfera panuje na pokładzie helikoptera, gdy zespół leci na miejsce zdarzenia?
Atmosfera skupienia nad swoją pracą, ale bez niepotrzebnej spiny. Nieraz zdarzy się skomentować, to co widać za oknem, czy rzucić jakiś żart. Każdy jednak wie, co do niego należy. Zwykle wszystko dzieje się bardzo szybko, ale zdarzają się dłuższe loty – np. w rejon działania innego śmigłowca, kiedy tamten jest zajęty. Czym innym są też transporty, ale tu zwykle nie ma aż takiej presji czasu i można się spokojnie przygotować do lotu.
